Dzień 444 jako Digital Nomad w Azji Południowej – bilans nieszczęść i niepowodzeń

digital nomad - azja - nieszczescia - zagrozenia - niebezpieczenstwa - problemy - poradnik - jak wyglada zycie - onahammockcom

Czasami mam wrażenie, że ktoś rzucił na mnie klątwę, taką nie najgorszą, ale średniego szczebla, że nie ma tragedii, ale zawsze coś. W trakcie podróży czyha wiele niebezpieczeństw, trudności, sytuacji bez wyjścia. A już w szczególności eksplorując Wschód, ponieważ nie wszystko jest tak łatwo rozwiązywalne, jak do tego przywykliśmy w Europie.

W ostatnich 4 miesiącach, odkąd wróciłem do Tajlandii na Koh Phangan, wydarzyło się tak wiele, że nie było innego wyjścia jak usiąść w kącie i płakać, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co ja w życiu robię źle i czy nie powinienem wracać do Polski. A takie chwile powtarzają się co jakiś czas, w końcu mimo zawieranych nowych znajomości, finalnie jestem sam jak paluch, otoczony dżunglą, nawiedzany przez karaluchy i inne stwory.

Płacz jest zawsze zdrowszy, niż kiszenie w sobie emocji, które tylko pogłębiają strach, smutek i frustrację. Mam do tego nawet dedykowaną playlistę na Spotify. Działa prawie zawsze.

Artykuły powiązane:

Doświadczenia Digital Nomada w Tajlandii - życie na walizkach

Od wyjazdu zmieniałem zakwaterowanie (na dłuższy pobyt) 9 razy… Co w podsumowaniu wychodzi przeprowadzka średnio co 1,5 miesiąca. I jakkolwiek jako digital nomad, na tryb częstych zmian trzeba być przygotowanym, tak powody tych zmian często były ode mnie niezależne (no w połowie przypadków). Ale kto czytał ten zna historię piekarnika w Samma Karuna czy współlokatorki nimfomanki w wymarzonym domku nad jeziorem. Ale pozwólcie, że opowiem Wam m.in. o jednym z “świeższych” powodów…

Wynająłem domek na wzgórzu
, z pięknym widokiem na dolinę i morze. W dodatku jedynymi sąsiadami była parka w domku obok oraz właściciele, którzy mieszkają na dole przy drodze.

No i co tym razem…? Przy domu właścicieli były dwa psy, jeden kurdupel i drugi rasy amstaff. Jestem przyjazny zwierzakom i zdaję sobie sprawę, że muszą się ze mną oswoić. Dlatego za każdym razem kiedy musiałem obok nich przejść, aby dotrzeć do domu, psy podbiegały i nieprzyjacielsko szczekały. Starałem się być opanowany i nie wykonywać gwałtownych ruchów czy okazywać strachu. Niestety właściciel, którego rolą jest zaznajomić chroniące posesji zwierzęta z nowym lokatorem, miał sytuację w poważaniu, ewentualnie czasami krzyknął, kiedy ja byłem już zmuszony prosić o interwencję…

Za dnia było bezpieczniej, bo gorąco spycha psy do cienia i całodniowej sjesty. Gorzej wieczorami, kiedy okolica się budzi i sąsiadujące psy łączą się w grasujące po sąsiedztwie stado, które często potrafi gonić przejeżdżających jezdnią zmotoryzowanych.

Pewnego wieczoru, gdy byłem umówiony ze znajomymi na kolację, klasycznie udałem się po skuter zaparkowany na dole. Jednak tym razem, po uruchomieniu silnika psy zaczęły reagować agresywniej niż zwykle, uznałem więc, że jedyną bezpieczną opcją będzie spokojne odjechanie z posesji. W chwili, kiedy ruszyłem, amstaff zaczął zbliżać się na tyle blisko, jakby próbował ugryźć skuter (nie mnie). Jednak te próby były tak blisko wnęki na nogi, że po odjechaniu, byłem przekonany, że mnie przypadkowo ugryzie. Dołączył do niego drugi pies i po 10 metrach jazdy stres przejął kontrolę i straciłem panowanie nad kierownicą, zjeżdżając do przydrożnego rowu o 1,5 metra głębokości. Maszyna zatrzymała się na powalonym drzewie i nie wiem jakim cudem, brakowało metra, aby rozgałęzienie przebiło mi twarz. Finalnie miałem “tylko” zadrapaną połowę ciała, a od skutera oderwało się kilka elementów. Pomógł mi facet z domku przy drodze i dwaj przejeżdżający Tajowie. Właściciel mojej chatki, dopiero na krzyki, żeby zabrał psy, przywołał je, nawet nie sprawdzając co ze mną. Pierwszy raz spotkałem się z taką ignorancją ze strony lokalsów.

Dlatego pozwólcie, że w tym miejscu dam Wam radę pierwszą – podróże zawsze z ubezpieczeniem podróżnym. Sprawdź cenę na daną destynację i podróżuj ze spokojną głową, że gdyby COŚ, to jesteś chroniony finansowo.

Złośliwość rzeczy martwych - trudności digital nomada w pracy w podróży

Aktualnie od 2 miesięcy żyję w fajnej okolicy, oddalonej od turystów i hałasu. Nareszcie mam salon, kuchnię z prawdziwego zdarzenia, w tym ogromny taras z hamakiem i przestrzenią do pracy. Wszystko pięknie fajnie, ale w ciągu miesiąca jak tu mieszkam, na drodze prowadzącej do domu złapałem na skuterze 3 gumy. A każda z nich to 5 centymetrowy gwóźdź, który najwyraźniej zabłąkał się z okolicznej budowy. Ale przynajmniej zakumplowałem się z właścicielem serwisu, który ma korzenie w Tajlandii, jednak całe życie mieszkał w Holandii, dlatego pewnego dnia postanowił rzucić wszystko i wrócić tam, skąd pochodzi.

Odbiegając już od tematu zamieszkania, pogadajmy o moim szczęściu do wszelkiej elektroniki… Otóż przed wyjazdem kupiłem nowy telefon, aby rejestrować moje przygody. Dla ochrony smartfona i komputera kupiłem specjalnie wszelkie obudowy i pokrowce. Mimo to, nie uchroniłem się od śmierci ekranu Macbooka i touchpada. Natomiast telefon umarł już raz pod wodą (mimo zapewnień Apple, że 14 Pro przetrwa taką przygodę) oraz drugi w pokrowcu przeznaczonym do robienia zdjęć pod wodą (nie polecam, zawsze wpadnie kilka kropel, które mogą być śmiertelne…).

Pierwsza awaria telefonu miała miejsce na Phu Quoc w Wietnamie, gdzie telefon mi zupełnie umarł, a zapasowy zostawiłem w Tajlandii, dlatego aby dotrzeć z domu do serwisu musiałem rysować pierwszą w życiu odręczną mapę – dość zabawne doświadczenie, kiedy wracasz do offline i musisz być mega uważny co, gdzie, jak.

Nie byłoby w tym wszystkim tragedii, gdyby nie fakt, że w Azji, szczególnie w mniejszych lokalizacjach, jedyne serwisy elektroniczne to te z nieautoryzowanymi częściami, tak więc mój telefon jest już Frankensteinem (z częściami z wszystkich kierunków świata…) od miesiąca jest co tydzień naprawiany, bo ciągle psuje się nieoryginalna bateria. No nic, muszę zaplanować naprawę np. w Bangkoku, chociaż nie wiem czy jest jeszcze co ratować.

W tym temacie, z historii najświeższych, wczoraj wracałem z Malezji, gdzie musiałem odnowić wizę do Tajlandii. Po 28h podróży, wykończony i brudny, wysiadam z promu. Idę na parking po skuter, szczęśliwy, że zaraz wezmę ciepły prysznic i odpocznę, ale odkrywam, że…

W skuterach jest taki dodatkowy mechanizm zabezpieczający przed kradzieżą, w którym zamyka się slot na klucz, a otworzyć go można wyłącznie “dzyndzlem”, który odstaje z boku klucza. Po kilku próbach odkryłem, że mój dzyndzel, którego do tej pory nie musiałem używać, jest tak zniszczony, że obraca się niczym śrubokręt w uszkodzonym gwincie. KURWA.

No więc zatrzymuję ludzi na drodze, szukając innych użytkowników Hondy, aby pożyczyć ich klucz i sprawny dzyndzel, ale nikt nie chce się zatrzymać. Idę więc pod 7 Eleven i pytam wszystkich jak domokrążca. Finalnie znajduję właściciela Hondy wśród pracowników sklepu. Niestety, inny model, dzyndzel za duży. Resztkami funkcjonujących szarych komórek myślę, co innego mogę zrobić, poza taksówką do domu i powrotem po skuter jutro. Poszedłem do okolicznego serwisu z wynajmem skuterów, jednak tam przemiła właścicielka poinformowała mnie, że każdy dzyndzel jest unikatowy. Ech, zatem taksówka.

Rada numer dwa – chroń elektronikę z dobrej jakości etui. W kwestii telefonu korzystam ze Spigena od 10 lat i mimo historii powyżej, uratował mi telefon w wielu sytuacjach. Natomiast klasyczne etui, z jakich korzystałem w przeszłości, nie sprawdzały się nawet w połowie tak, jak wspomniana firma. Przed wyjazdem kupiłem też etui Spigen na laptopa i chroni mnie w podróży.

 


Od złośliwości rzeczy martwych, do kolejnych niebezpieczeństw świata natury w Tajlandii

Pisałem Wam jakiś czas temu o spadających z nieba wężach, wampirzych pijawkach w malezyjskiej dżungli, nocnych wizytacjach karaluchów. Jednak w aktualnym repertuarze do czynienia miałem z mysią rodziną, która finalnie okazała się szczurzą mamą z nasto-miesięcznymi młodymi o niepełnych wymiarach, które wcześniej uznałem za myszy… A nie ma co ukrywać, rozmiar ma znaczenie, mysz jakkolwiek równie nie sanitarna, tak mniej obrzydliwa. Wynikiem czego moje ostatnie tygodnie spędziłem na szukaniu pułapek do humanitarnego przechwycenia niepłacących czynszu lokatorów. Mission complete, 3 gryzonie złapane, w tym matka (a może jednak ojciec…). Złapane na wołowinę i kurczaka, wypuszczone jak zalecał Google – kilometr od domu, od tygodnia cisza w eterze.

Czy coś może mnie jeszcze zaskoczyć? Oczywiście. Miesiąc temu byłem na imprezie po drugiej stronie wyspy. Ostatnimi czasy prawie w ogóle nie imprezuję, a to o czym zaraz napiszę, chyba ma mnie w tym postanowieniu utwierdzić.

Impreza odbywa się w klubie na skałach, gdzie dotrzeć można łódką lub idąc przez dżunglę ok. 1,5h (jeśli się nie zgubisz). Ze znajomymi lubimy się gubić, więc skoro impreza trwa w ciągu dnia, zbieramy się ok. 9 rano i docieramy na miejsce obudzeni, z zaliczoną poranną aktywnością fizyczną.

Droga przez dżunglę jakkolwiek brzmi niebezpiecznie, jest już tak wydeptana, że ryzyko nijakie. Zatem kiedy i co Patrykowi się przydarzyło?

No więc po kilku godzinach udanej imprezy, schodzę z parkietu celem zapalenia papieroska. Nadepnąłem na coś, co zabolało, ale założyłem, że stanąłem na jakiś ostry kamyk lub patyk. Po przejściu dwóch metrów wciąż boli mnie stopa, sięgam zatem ręką, aby usunąć to, na co stanąłem i okazuje się… Że gryzie mnie MODLISZKA. W dodatku tak wbiła się zębami / szczypcami w moją stopę, że nie chciała puścić i musiałem ją usunąć mechanicznie.

Jestem 8 000 kilometrów od domu, szedłem 1,5h przez dżunglę, ale to ja musiałem stanąć na modliszkę, owada znanego z pożerania samców. What are the chances?!

 


Przejdźmy do działu urazów, chorób i niedyspozycji w Azji Południowej

Chyba nie zdążyłem o tym wspomnieć, jak w pierwszych miesiącach życia w Tajlandii, złapałem zapalenie uszu. Tak, nie ucha, a wszystkich… Dwóch. Wysoka gorączka, ból nie do zniesienia nawet podczas jedzenia czy leżenia. Dopiero po 2 dniach byłem w stanie udać się do lekarza po antybiotyk, jednocześnie przekraczając termin wizy o 2 dni, za co jest nie tylko kara finansowa, ale również niebezpieczeństwo, że nie wpuszczą Cię ponownie do kraju. Skąd zapalenie uszu? Jak się okazuje, jest to nazywane “uchem pływaka”, gdzie niewysuszone ucho jest siedliskiem bakterii, dlatego plażowicze i reszta – suszyć się proszę.

A jeśli już o chorobach i wizach, to jakim nieszczęśliwcem trzeba być, aby po wypadku na skuterze, tydzień później złapać ostre zatrucie pokarmowe, dokładnie w noc poprzedzającą wizytę w Urzędzie Imigracyjnym, do którego trzeba się udać dwa razy i spędzić tam ok. 1-2h w kolejkach i papierologii. Autentycznie myślałem, że w trakcie jazdy na skuterze w pełnym słońcu, ledwo kontaktując z rzeczywistością, zwyczajnie padnę i umrę.

Pominę krótką historię o dziwnej wysypce w Kambodży, na którą na szczęście pomogła lokalna maść, ale pozwolę sobie wspomnieć o nocnej kąpieli na Zen Beach, zaraz po zachodzie słońca. Spontanicznie, bez kąpielówek, w samych gaciach. Ciepła woda, doborowe towarzystwo, fajne rozmowy. Ale z całego towarzystwa, to ja musiałem nadepnąć na jeżowca. Wbiło się 5 kolców, które pęsetami wydłubywały chirurdzy Evgueni i Iklima. Po godzinie wycia z bólu (w środku i na zewnątrz), pojechaliśmy do szpitala, gdzie dostałem instrukcję moczenia stopy w ciepłej wodzie, co wyciągnie toksyny i zmiękczy skórę, do łatwiejszego usunięcia żądeł. Dupa, nadal mam 2 w stopie, ale mam nadzieję, że moja stopa się z tym pogodziła.

Rada trzecia – do wody zawsze wchodzimy w butach do pływania, bo nigdy nie wiesz, na co nadepniesz. A grasuje tam sporo stworzeń i ostrych koralowców. Mam już sporo blizn, w tym kilka na pośladku…

 


Podsumowanie moich nieszczęść w Tajlandii, Malezji, Kambodży i Wietnamie

Zatem 436 dzień, kiedy kończę ten artykuł, a na moim liczniku co następuje:

  • 2 spadające z nieba węże
  • 6 lądowych pijawek
  • Nocne wizyty niezliczonych karaluchów
  • 2 awarie telefonu
  • 2 awarie laptopa
  • zgubione AirPodsy 2
  • 1 wypadek na skuterze
  • 4 złapane gumy
  • 1 niedziałający dzyndzel do otworu na klucz w skuterze
  • 2 zatrucia pokarmowe
  • Nadepnięcie na jeżowca, 5 kolców s topie
  • Zgubienie wszystkich kart płatniczych
  • Stan zapalny obu uszu

Podsumowując, wydarzyło się wiele. Było kilka załamań psychicznych, wiele zwątpień, sporo płaczu, potu, krwi i krzyku. Ale zawsze nastaje kolejny dzień, tydzień, a ja czuję, że za każdym razem nabieram więcej siły, odwagi i chęci do dalszych doświadczeń (odpukać). Każdy problem, niezależnie od kalibru, uczy mnie zaradności i pomysłowości. Jestem sam 12 lat i brakowało mi wiary w siebie, za bardzo polegałem na innych, w tym na brakującej drugiej połówce. Dzisiaj staję się mężczyzną, który musi trzymać gardę, ponieważ jestem 8000 kilometrów od domu, na drugim krańcu świata i spełniam moje marzenia, trwam w podróży przed i wewnątrz siebie.



Jeśli podobają Ci się moje treści, możesz mnie wesprzeć „kupując mi kawę”. Serdeczne dzięki!